Sierpniowa Rzeź dopełniła zniszczenia Swojczowa i innych osiedli polskich na Zachodnim Wołyniu

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Następna moja osobista przygoda była w połowie sierpnia 1943 r., choć niemal każdy dzień był już żywym testem naszych serc i dusz. I to zarówno Polaków, jak i Ukraińców z których wielu nie godziło się na rozprawę z Polakami. Jak pisałam powyżej chowałyśmy się często po rowach, krzakach, ogrodach, tam gdzie można było się schować przed bandą rządną lackiej krwi. Kiedy nastał spokój i cisza powracałyśmy do domu, w którym często pozostawała mama z małą siostrzyczką Jadzią. Tymczasem Ukraińcy wciąż obserwowali nas z poddasza u Gołębickiego i był ów Pietruk, który wciąż mieszkał w naszym domu i pilnował dobrze.

Tak oto ciągle śledzili nas, czy jesteśmy w komplecie, czekając tylko chwili kiedy będziemy razem, by nas ująć. Prawdą jest, że w tamtym czasie los wszystkich mieszkańców Swojczowa był podobny, dlatego wszyscy kryliśmy się w różny sposób. Nam w schronie było dobrze i bezpiecznie, gdyby nie ta plaga, zaplęgły się pchły. Mieliśmy więc nowe utrapienie, gdyż gryzły niesamowicie. Dzisiaj po latach, kiedy mnie nie gryzą śmieję się, kto te pchły tam naniósł, my czy pies, ale w tamtych dniach do śmiechu nam nie było. Tym bardziej, że pchły w tamtych warunkach to szczegół, ważniejsze było jaki los człowiek zgotował drugiemu człowiekowi. Dla przykładu dość osobliwą grę prowadził nasz sołtys Cebula, który ciągle zaręczał, mówiąc bandytom, że Andrzej Rusiecki nie ucieknie. Tatusiowi zaś mówił na stronie: „Pilnuj się, ja w odpowiedniej chwili powiadomię ciebie, co masz robić!”.

Wspomniałam o drugiej przygodzie, było mianowicie tak: wychodząc raz z zarośla od strony sadzawek, wchodzę już do ogrodu. Lecz oto widzę, że od strony naszego skrzydła domu, wychodzi partyzant ukraiński w zielonym mundurze, przepasany skórzanym pasem z koalicyjką przez ramię. Od razu stanęłam, a on idzie za drugi róg naszego domu. Stoję zaniepokojona i patrzę, a z mieszkania wychodzi drugi, tak samo ubrany, stoi na ganku i rozgląda się po zabudowaniach. Tak jakby kogoś szukał. Obraca się w moją stronę, a ja natychmiast poznaję, że to jest mój kolega z lat szkolnych. Ukrainiec Sudak Piotr zamieszkały we wsi Gnojno, syn jednego z bogatszych Ukraińców. Jeszcze nie tak dawno uczyliśmy się razem w jednej klasie, ja mu się podobałam. Jego zainteresowanie moją osobą, zauważyłam od razu, ale ja nie zwracałam na niego uwagi. On przejawiał to tym, że zaczął kupować mi słodycze: cukierki, chałwę, czekoladki i kładł je dyskretnie pod ławkę na tornister z kartką „SP”. Ja w pierwszej chwili nie zorientowałam się od kogo pochodzą te słodycze, brałam i ze śmiechem zjadałam razem z siostrą Jadzią. Piotr po dłuższym czasie nie wytrzymał mego milczenia i zapytał, czy nie znajduję czegoś pod ławką na tornistrze? Ja lekko zadrwiłam, bo była ze mnie taka psotka: „A czy to nie dla mnie?!”. Obraził się i więcej nie robił mi prezentów.

Teraz widzę, a on stoi w mundurze, broni nie widziałam, ale myślę, że miał przy pasie i patrzy na mnie. Wytrzymuję jego wzrok i idę prosto do niego, nie spuszczając wzroku z jego osoby. Zbliżyłam się o pół drogi przez ogród. Piotr nie wytrzymał, spuścił głowę i wolnym krokiem podążył za kolegą. To ja prędko wpadłam do domu pytając, co chcieli zrobić, mama mówi nic, z pewnością szukali czegoś, lub kogoś. Ja zrozumiałam, że pewnie chodziło tym razem właśnie o mnie i uciekłam z domu, chowając się.

Bałam się bardzo, że wrócą ponownie, by zemścić się za lekceważenie Ukraińca przed laty. Jednak tym razem myliłam się, bo Piotr nie powrócił po mnie, pewnie zaniechał zemsty. Wiadomo już było powszechnie, że nie jeden kolega Ukrainiec, zamordował swoją koleżankę Polkę i to często w bestialski sposób.

Pomimo tak oto trudnych warunków życia, gdy człowiek bał się własnej koszuli, gdy kryliśmy się po norach dosłownie, jak zwierzęta przed myśliwym, byleby dotrwać następnego ranka, trwaliśmy. Trwaliśmy tam gdzie były nasze świątynie, kaplice, przydrożne figury, rodzinne domy, domostwa, nasza rodzinna, tak polska ziemia. Ziemia przesiaknięta krwią i potem naszych przodków, przecież od tak wielu wieków. I chyba tylko tą miłością do Boga i do Najświętszej Maryi Panny, królującej w naszej swojczowskiej świątyni, do rodzinnej ziemi, można tłumaczyć ten nasz zbiorowy upór i trwanie, nawet za cenę zagrożonego życia. W naszej wiosce część Polaków pozostawała jeszcze w swoich domach i gospodarstwach. I tak byli to: Gronowicze, było ich trzy rodziny, starzy Pawłowscy, Rusieccy dwie rodziny, Czabski, Martyński z rodziną, Brzezicki z rodziną, Dobrowolska z synem, Byczko z rodziną, organista Skoczylas i wiele innych rodzin, których nazwisk niestety już nie pamiętam.

 

Wyrok w Gnojnie wydany 28 sierpnia na Polaków z parafii Narodzenia NMP w Swojczowie

 

Wczesnym rankiem 29 sierpnia 1943 r. nasz ojciec Andrzej spotyka się w umówionym miejscu, pod lasem z dobrym Ukraińcem, który przynosi ostrzeżenie, a zarazem ocalenie dla nas wszystkich. Mianowiecie donosi mu, że wczoraj tj. 28 sierpnia 1943 r. w dużej ukraińskiej wsi Gnojno zapadła decyzja końcowego, masowego mordowania Polaków. Spiesznie wyjaśnia, że banderowcy otrzymali rozkaz, święcenia narzędzi zbrodni w cerkwiach, aby jak to mówili: „Jest oto w ewangelii napisane: ‘Wyrywać kąkol z pszenicy i rzucić na spalenie!’.”.

Tak też się stało na naszym Wołyniu, gdy rzeczywiście 29 sierpnia 1943 r. święcili w cerkwiach narzędzia zbrodni, a potem pili i czekali, aż się ściemni. Czekali o zgrozo z poświęconymi przez popów siekierami i sierpami, by mordować Polaków, w tym dzieci i kobiety, ogólnie wszystkich, którzy byli z plemienia polskiego. I właśnie w ten mroczny czas, w ten czas kłamstwa, nienawiści i wojny, mówił jeden z uczciwych, przychylnych Polakom Ukrainiec, bo i tacy byli wśród nich: „Rusiecki jak dzisiaj nie uciekniecie, zginiecie wszyscy!”.

Ojciec nie zdradzając się przed Pietrukiem zamieszkałym w naszym domu, że wie co się święci, nakazuje zdecydowanie mamusi: „Bronia piecz pierogi i nic nie mów, musimy szykować się do ucieczki. Udawaj spokojną i zajmij się Ukraińcami, aby nic nie poznali po nas, do czego się szykujemy.”. I dziś widzę to wyraźnie, że tylko dzięki Bożej Opatrzności i osobistym zaletom, to właśnie nasz ojciec Andrzej Rusiecki wyratował nas wszystkich, od strasznej i pewnej śmierci. Nasz tata nie tylko, że czuwał nad ogółem ale w stosownym czasie, wydał i nam odpowiednie decyzje. A wobec Pietruka sprytnie powiedział: „Jeśli jutro chciałoby się zjeść ciasta, to i napiec pierogów drożdżowych trzeba.”. Ten żołdak uwierzył bowiem nie miał pojęcia, że ojciec ma inne, niż on sam źródła informacji! Tymczasem nasz tatuś je miał ratując, bezsprzecznie życie nam i innym, wieczna mu za to pamięć.

Tak oto uprzedzona mama piekła pierogi, a my gwałtownie zaczęliśmy szykować się do ucieczki. Na sampierw wywiozło się wózek z siostrą Kazią, która mocno zagorączkowała. Do tego wózka Marysia, która pasła krowy pod Rapowym laskiem, zaprowadziła 3-letnią siostrę Jasię. Teraz tato potajemnie wysyła pod las Rapowy także Jadzię, a tam zbierają się, już powiadomieni polscy sąsiedzi ze Swojczowa. Otwarcie zaś mówi tak, by słyszał to kręcący się Pietruk: „Idź na pole i przywieź na tym wózku, naciętej wyki dla byka.”. W tym czasie mama z Zosią upiekły już te pierogi, a było już po obiedzie. Zosia mówi: „Zaniosę trochę tych pierogów babci.”. Wymyka się z tymi pierogami z domu, a razem z nią mama Bronisława i przychodzą razem pod las Rapowy. Teraz Zosia wraca po babcię i dziadka i ma za zadanie wyprowadzić ich na łąki za babcinymi łozami. Tam mają czekać, aż ja z tatem Andrzejem dotrzemy do nich.Ukrainiec Pietruk śledzi nas, zostałam zatem w domu tylko ja i tato, wychodzimy do stodoły, a Pietruk za nami.

Słońce na niebie, chyli się ku zachodowi, jest jakiś taki duży, czerwony, cały horyzont. Jednocześnie Marysia dla zmylenia Ukraińców, przepędziła krowy z pastwiska do chlewa. Następnie, jak nakazał jej nasz tata spokojnie wycofała się przez ogród i dołączyła do reszty, do rodziny, ulokowanej i oczekującej, już pod samym lasem. Nasz kochany tata pomyślał w tych dramatycznych chwilach o nas wszystkich, nawet o naszych sąsiadach w Swojczowie.

W stodole napięcie sięga zenitu, gdyż Pietruk coś jakby zwąchał i niezbezpiecznie zbliżył się do ojca, który wydaje się przewidział i tę okoliczność, zdawał się być gotowym na wszystko. Ojciec bowiem nie miał nic do stracenia, podszedł do niego i odważenie mówi: „Co Pietruk biut?!”, on w pierwszej chwili nic nie mówił, a ojciec na to tak: „Biut, biut! Ja wiem! Będę uciekał, ale ty mnie wskaż drogę, którędy mam uciekać, a ja tobie pokażę miejsce, gdzie mam schowane wartościowe rzeczy. Ty weź ze sobą, bo jak przyjdą bić, to potem wszystko zabiorą. Ty będziesz miał wszystko, ja myślę, że jeszcze tu wrócę, to ty podzielisz się ze mną na połowę.”. Pietruk szybko skalkulował, co jest na rzeczy i „wielce lamentując”, tak ojcu odpowiedział: „Tak panoczku! Biut! Biut, Panoczku!” i zaraz jasno, a wymownie dodał: „Pokaż mi też, jak otworzyć sztabę od stajni koni?!”.

Nasz tata był człowiekiem inteligentnym, znał się na ludziach i wiedział, co siedzi za skórą Pietruka, dlatego powiedział: „Biegnij Piotruniu po klucz francuski.”. Wypełniam wolę ojca i szybko wracam do stodoły z kluczem, w tym czasie Pietruk tłumaczy ojcu, którą drogą mamy uciekać, aby nas banderowcy nie złapali, mówił tak: „Uciekajacie drogą przez Wólkę Swojczowską w stronę Włodzimierza Wołyńskiego.”. Ojciec mu dziękuje i zdradza, gdzie ma znaleźć kosztowności, ale zarazem podaje fałszywe schowki. Pokazuje także, jak otworzyć sztabę, by wziąć nasze konie, Ukrainiec Pietruk rzuca się, by odnaleźć wskazane skarby. W tym momencie ojciec nakazuje mi uciekać w krzaki łozy na babcinym polu i czekać tam na Zosię, babcię i dziadka. Ojciec miał dołączyć później.

Czekałam zatem cierpliwie w krzakach, ale przyszła tylko Zosia, bez babci i dziadka tłumacząc, że dziadek już gdzieś się schował, a babcia bez dziadka nie chciała się ruszyć z domu. Niedługo przyszedł ojciec. Drogecenny czas uciekał i nie mogliśmy już dłużej czekać, zbliżała się rzeź i musieliśmy, jak najprędzej uciekać. Ojciec zawiesza mi swoje buty skórzane, a na plecy zakłada plecak ze słoniną. Dla mnie ten plecak, był za ciężki, nie mogłam go udźwignąć. Mówię z łamiącym się głosem: „Tatusiu ja nie dam rady, iść z tym ciężarem!”. Ojciec bierze więc plecak w swoje ręce i mówi do nas: „Chodźcie, schowamy go w schronie, nie pokazałem Piertukowi, gdzie jest ten schron.”.

Przybliżyliśmy się do naszych zabudowań, patrzymy, widzimy błyski latarek kieszonkowych, nasz dom zaczęli obchodzić banderowcy, świecąc lampkami i dając sobie znaki. Z jednej strony my, a z drugiej „ryzuny”, którzy właśnie okrążają nasz dom, by nas wszystkich znienacka wymordować. Chwila była naprawdę dramatyczna, rzuciliśmy zatem plecak w konopie i zaczęliśmy uciekać do lasu, w stronę kolonii Boża Wola, w odwrotnym kierunku, od wskazanego przez ryzuna Pietruka.

Był to las nasz i naszych sąsiadów i była tam już cała nasza rodzina. Sąsiedzi na wieść, że my jedziemy z wózkiem, w którym jedzie chora siostra Kazia i mała Jasia, opuścili pospisznie las, mówili: „Wózek może nas zdradzić, wobec grasującej watachy zbójców.”. Jak mówił znacząco Brzezicki: „Wózek z dzieckiem będzie turkotał.”. W tej sytuacji szliśmy sami brzegiem lasu i miedzami, z jednej strony wioska Boża Wola, gdzie słychać było jadące wozy, pełne uzbrojonych Ukraińców na rzeź do Swojczowa, a z drugiej strony duża ukraińska wieś Wólka Swojczowska. Słychać gwar i krzyki, a na dworze coraz ciemniej, tylko snuje się mgła po polach. Na niebie księżyc okrągły, świeci otoczony przeraźliwą mgłą.

Idziemy jednak śmiało na róg lasu i duży wyrąb drzewa, częściowo zarośnięty krzakami za Wólką Swojczowską. Księżyc zaczął wychodzić zza chmur, już zbliżamy się do końca drogi pod las, słyszymy krzyki i bieganinę, ktoś bluźni i krzyczy: „Ty nie szoł wojować, a jeszcze Polaczków przechowujesz?!”. Słyszymy trzaski, strzelaninę, a strasznie szczekają psy. Było to nasze szczęście, gdyż na rogu lasu wystawiona przez Ukraińców warta, zauważyła chowającego się właśnie Polaka. Chował się nieszczęśnik, gdzieś w zabudowaniach jakiegoś Ukraińca, a owi wartownicy teraz wściekle rzucili się, by go łapać. W powstałej sytuacji, ta niedogodna dla nas warta, opuściła swoje stanowiska, co udogodniło nam ucieczkę do lasu. Można powiedzieć: szczęście w nieszczęściu. [fragment wspomnień Petroneli Władyga z d. Rusiecka ze wsi Swojczów na Wołyniu, relacja została spisana przez Panią Petronelę, opracowana 30 grudnia 2011 r. w Glasgow City, Scotland i opublikowana w sieci przez S. T. Roch]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (7 głosów)

Komentarze

kpiący z Dekalogu

 

nie ma przystępu

do Bożego progu

poświęcony diabłu

kpiący z Dekalogu

Vote up!
6
Vote down!
0

jan patmo

#1654128

Dzięki Ci wielkie Janie, jak zwykle powiesz nam wierszem, co ważne, zgrabnie i dosadnie. Pozdrawiam STRoch

Vote up!
1
Vote down!
0

Sławomir Tomasz Roch

#1654173